Właśnie zakończyła się (przynajmniej oficjalnie, bo z uwagi na różne strefy czasowe chyba jeszcze trochę potrwa) akcja firmy Arturia, w której – jak się okazało – chodziło o nabicie licznika lubiących na Facebooku. A jakie się przy tym działy sceny! Jak przed sklepem meblowym w połowie lat 80. gdy „rzucili” wersalki o nazwie Adam. Strona internetowa Arturii stanęła już dobrze przed północą. Po północy było jeszcze gorzej i napięcie stopniowo rosło, bo nie wiadomo było o co chodzi. Po jakimś czasie ktoś się zorientował, że może coś będzie na fejsbuku Arturii, i to był strzał w dziesiątkę. Licznik lajków zaczął się kręcić. Około dziesiątej rano panie i panowie z Arturii, już na spokojnie, po porannej kawie i francuskim rogaliku, przelinkowali stronę z promocją bezpośrednio na Facebooka (jakby nie można było tego zrobić wcześniej). Ale tu niektórzy mieli problem, na przykład ja, ponieważ z biznesowego Facebooka nie dało rady nic „lajknąć”. Na gwałt musiałem więc założyć konto na kolegę, który zresztą z całym tym fajsbukiem nie chce mieć nic wspólnego, bo w ogóle nie rozumie o co w nim chodzi (i ja go rozumiem w tym nierozumieniu). I uff… Coś poszło, pojawiło się jakieś pytanie i informacje, że w ciągu 48 godzin coś dostanę. Oczywiście, nie dostałem aż do teraz, i kto wie czy kiedykolwiek coś dostanę [korekta: godzina 15.44, dotarł mail z linkami i indywidualnym kodem :-)]. W tzw. międzyczasie pojawiła się plotka, że można gdzieś coś ściągnąć na torentach, pojawiły się strony z linkami, wszystko w aurze bliskiej kryminałowi. Potem ktoś przytomnie zauważył, że i tak trzeba mieć kod w mailu, a bez tego to tylko w demo się można pobawić. Akcja nabrała gwałtownego przyspieszenia, bo strona Arturii ruszyła, ale i tak wszystko kierowało na tego fejsbuka. No istny thriller normalnie się z tego zrobił! Efekt jest taki, że „lajków” na stronie Arturii nabiło jakieś 75 tysięcy i najprawdopodobniej tyle też kopii wirtualnych Minimoogów pojawi się wkrótce w projektach muzycznych na całym świecie. Wszystko wokół zacznie brzmieć moogowato.
A skoro już o Moogu mowa, to całkiem niedawno znalazłem w swoich archiwach zdjęcie Boba, które zrobiłem ja (albo Maciek Dobrski, już nie pamiętam, bo to było całe 10 lat temu z niewielkim okładem) na NAMM w Anaheim w styczniu 2002 roku, z egzemplarzem EiS i pięknym uśmiechem na twarzy. Jak się okazało, rodzina Boba (zdaje się, że jego babcia) pochodziła z Polski i choć trudno jest mi to teraz udokumentować, to usłyszałem to bezpośrednio od samego Mistrza. Bob jeszcze wtedy był właścicielem marki Big Briar i dopiero dobijał się o prawa do nazwy Moog (które wcześniej stracił w wyniku perturbacji finansowych). Ale to właśnie za czasów Big Briar Bob opracował serię Moogerfooger, by chociaż w ten sposób przemycić swe nazwisko, z którego w pełnym brzmieniu nie miał prawa korzystać. Dziwne to były czasy dla jego firmy, więc gdy tylko udało Mu się odzyskać kontrolę nad Moog Music, wszyscy cieszyliśmy się razem z Nim. A potem był Voyager i wszystko zaczęło się kręcić od nowa. I choć Boba już nie ma wśród nas, to wciąż Go słyszymy w takich instrumentach, jak pobrana przez Was Arturia Minimoog-V. Macie więc w swoich komputerach piękny kawałek historii muzyki – wirtualną wersję najbardziej znanego instrumentu elektronicznego wszech czasów (choć jeśli chodzi o wielkość sprzedaży prym wiedzie Yamaha DX7).